poniedziałek, 20 maja 2013

"Kolekcjoner oczu", czyli makabra stosowana



tytuł: Kolekcjoner oczu 
autor: Sebastian Fitzek
tłumaczenie: Brbara Tarnas
wydawnictwo: G+J





Sebastian Fitzek jest autorem, którego książki od kilku lat święcą triumfy na listach bestsellerów jako świetne thrillery psychologiczne. O ile rzeczywiście jego poprzednie powieści, które wpadły mi  w ręce były świetnie napisane, o tyle Kolekcjoner oczu jest zaledwie marnym ich cieniem.
            
Berlińska policja ma problem z psychopatą, którego prasa określiła mianem Kolekcjonera oczu, ponieważ swoje małe ofiary pozostawia na miejscu przestępstwa bez lewego oka. Tropi go niegdysiejszy policyjny negocjator Alexander Zorbach – człowiek ze złamanym życiem osobistym. Z czasem tytułowy kolekcjoner wciąga byłego policjanta w intrygującą grę, podsuwając mu kolejne zagadki, wikłając tropy i zmuszając do zgłębienia meandrów własnej psychiki.
           
Pomysł na intrygę… no, jak pomysł. Ani specjalnie odkrywczy, ale też nie mocno zużyty. Gdyby wzbogacić go ciekawym bohaterem, interesującym tłem społecznym czy przynajmniej szczegółowo opisaną pracą policji, książka mogłaby się obronić.
Tymczasem Kolekcjoner oczu nie dość, że został pozbawiony wymienionych wyżej elementów, to w dodatku opisana intryga jest porwana, mało wciągająca, a chwilami niezbyt logiczna (rzecz absolutnie dyskwalifikujące!).
             
W budowaniu spójnej intrygi nie jest pomocna także poszatkowana narracja, prowadzona z różnych punktów widzenia. Taki sposób konstruowania opowieści zazwyczaj tworz pełniejszy obraz akcji, pozwala spojrzeć na nią z różnych punktów widzenia, buduje napięcie, tłumaczy wiele rozgrywających się w tle wątków. Tutaj sprawdza się raczej słabo, właśnie z powodu błędów w konstrukcji fabuły.

Opowieść została ujęta w klamrę, zamykającą retrospektywną narrację, ale jej zakończenie pozostaje otwarte – zamysł w tym przypadku raczej chybiony, bo pozostawia czytelnika z chaosem w głowie, zamiast rozpalać jego ciekawość.  
            
Główny bohater jest postacią pozbawioną jakichkolwiek indywidualnych cech, bladą, wypraną i nieciekawą. Obraca się w towarzystwie równie bezpłciowych bohaterów drugiego planu na czele z niewidomą kobietą przepowiadającą przyszłość – a żeby położyć sposób przedstawienia tak fajnej w założeniu postaci jak ta ostatnia, trzeba się już naprawdę postarać.
            
W Kolekcjonerze oczu brak także tego, co było siłą dotychczasowych książek Fitzka, mianowicie umiejętności oddawania na papierze najgłębiej skrywanych ludzkich instynktów, sięgania do tego, co w ludzkiej psychice najbardziej mroczne i brudne. Fitzek tworzył wprawdzie bardzo krwawe, ocierające się o makabrę i sadyzm wątki i opisy, ale były one jedynie uzupełnieniem skomplikowanych psychologicznych gier prowadzonych na dwóch poziomach – pomiędzy bohaterami i pomiędzy bohaterem i czytelnikiem.
Kolekcjoner… jest tego wszystkiego, ku mojemu ogromnemu ubolewaniu pozbawiony.
             

sobota, 13 kwietnia 2013

"Liczby Charona", czyli intrygujący bohater




Tytuł: Liczby Charona
Autor: Marek Krajewski
wydawnictwo: Znak







Jeżeli kiedykolwiek wspominałam, że spowszedniały mi kryminały Marka Krajewskiego, niniejszym przepraszam, przyznaję się do błędu i posypuję głowę popiołem. Po przeczytaniu powieści Liczby Charona obwieszczam, że autor nie dość, że nie stracił formy, to jeszcze pięknie się rozwinął, konstruując coraz to ciekawszych bohaterów i bardziej wciągające intrygi.

W Liczbach Charona pojawił się komisarz Edward Popielski – pojawił się i z miejsca wskoczył na pierwsze miejsce moich ulubionych detektywów zrodzonych z polskiej literatury kryminalnej. Popielski, nie dość, że jest komisarzem lwowskiej policji, to także znakomitym matematykiem i znawcą starożytnej greki i łaciny. Studia na wydziale matematycznym Uniwersytetu Wiedeńskiego przerwała mu choroba, epilepsja, objawiająca się w chwilach, kiedy komisarz patrzy na migoczące światło słoneczne. Ta choroba zadecydowała nie tylko o jego studiach, lecz także zdeterminowała cały tryb życia – Popielski pracował wieczorami i nocami, a mieszkańcy Lwowa rozpoznawali go po ciemnych okularach przeciwsłonecznych.

Komisarz to także ojciec kilkuletniej Rity, nieco podstarzały dandys, obłóczony w najlepsze dostępne na rynku garnitury i drapieżny kochanek, który wynajmowane przez siebie panienki z lepszego towarzystwa zabiera w podróże koleją do Krakowa, a w pociągach oddaje się z nimi miłosnym uciechom.

Wydawało by się, że Popielski jest tropicielem zagadek, jakich wielu – samotnym, ze zniszczonym życiem osobistym, nieco cynicznym, trochę tajemniczym. Nie wiem, na czym polega siła kreacji tego bohatera, dlaczego akurat Popielski tak mnie zafascynował. Być może dlatego, że przy całym swym obyciu, kulturze, wykształceniu, jest w gruncie rzeczy zimnym draniem – ale nie takim uroczym, puszczającym oczko, o nie. Jest draniem, który nie zawaha się przed największą podłością, żeby dopiąć swego. Uważa, że cel uświęca środki. Ma swój własny kodeks moralny, w którym morderstwo jest nierzadko zbrodnią mniejszą niż wyciągnięcie portfela z tylnej kieszeni współpasażera.
W tym chyba leży siła kreacji komisarza Popielskiego – rzadko zdarza się spotkać bohatera tak niesympatycznego, któremu tak bardzo się kibicuje.

Tym razem Popielski, zwolniony z pracy, prowadzi prywatne dochodzenie w sprawie morderstwa starszej kobiety, worożychy Luby Bajdykowej.

Intryga kryminalna jest dokładnie taka, jak lubię – rozbuchana, barokowa, przyozdobiona mnóstwem ciekawych wstawek dotyczących historii, literatury, filozofii, matematyki, logiki, … Lubię autorów, którzy wkładają w konstrukcję akcji wysiłek, popisują się kulturą i erudycją, wikłają, komplikują, a nie podkładają na leśnej dróżce zwłoki i uważają, że to załatwi im całą sprawę.

Przedwojenny Lwów przedstawiony przez Marka Krajewskiego jest barwny i niezmiernie ciekawy, multikulturowy i bardzo zróżnicowany etnicznie. Jego ulice wypełniają charakterni batiarzy, panienki podejrzanej konduity, kieszonkowcy zorganizowani w spółdzielnie, studenci, Żydzi, lecz także bogate mieszczaństwo i inteligencja, która stała się zalążkiem lwowskiej szkoły matematyki. Zewsząd słychać język polski, rosyjski, jidysz, ukraiński, a nawet niemiecki.

Wspaniałe są fragmenty, w których bohaterowie posługują się lwowską gwarą, dzisiaj zupełnie już zapomnianą, ale pięknie odtworzoną przez autora. Pięknie, tak, że ma się ochotę poprosić o całą książkę, której głównym bohaterem będzie to właśnie miasto.

Liczbami Charona lecz także pozostałymi powieściami o Edwardzie Popielskim, Krajewski pięknie wpisuje się w grono autorów rekonstruujących pamięć o naszym przedwojennym Lwowie. I choć nie unika pułapki, jaką jest odwołanie do wyłącznie polskiej tradycji tego miasta (tak, polskiej, pomimo ukazania, jaką mieszanką kulturową i etniczną było to miejsce przed wojną), to mi taka rekonstrukcja absolutnie nie przeszkadza. ;-)

Krajewski pozostaje dla mnie dzisiaj jednym z najbardziej interesujących polskich autorów – i nic to, że tworzy kryminały, które mimo wszystko postrzegane są jako literatura niższych lotów. Autor Liczbami Charona pokazuje, że i ten gatunek może stać się polem do różnorakich literackich eksperymentów, szczególnie w zakresie kształtowania intrygi.
Polecam.

sobota, 6 kwietnia 2013

Opowieści z Dzikich Pól, czyli niepięknie o pięknym




Tytuł: Opowieści z Dzikich Pól
Autor: Jacek Komuda
wydawnictwo: Fabryka Słów






Po przeczytaniu tomu opowiadań Opowieści z Dzikich Pól autorstwa naczelnego polskiego szlachcica, pana Jacka Komudy, mam do tego pisarza stosunek bardzo ambiwalentny.

Co można policzyć mu in plus? Zdecydowanie to, że sięga do nieco zapomnianego, często pomijanego etapu w historii Polski, historii XVI – i XVII – wiecznej, kiedy to Rzeczpospolita Obojga Narodów była jednym z najpotężniejszych państw w Europie, a pod wieloma względami nawet resztę Europy przewyższała. Powtarzam do znudzenia, że mamy tak interesującą historię, z której można czerpać garściami, że nie warto poruszać się ciągle w obrębie kilku wybranych epok. O tejże historii można pisać w rozmaitych konwencjach – historycznej, romansowej, kryminalnej, humorystycznej, sensacyjnej, konwencji horroru. Dlatego Komuda, odwołujący się do tradycji Polski szlacheckiej, sarmackiej, wielowyznaniowej; starający się rekonstruować tę interesującą przeszłość; ocalający dyskurs Rzeczpospolitej Obojga Narodów w kulturze popularnej, bardzo, bardzo mi się podoba.

Nie jest jednak tak, że owa rekonstrukcja sprowadza się jedynie do patetycznego opiewania kraju o tak bogatej historii, wspaniałego, potężnego, tolerancyjnego. Nie, autor nurza się raczej w tych nieco ciemniejszych odmętach polskich historii tamtych czasów. To historie banitów, szlachciców objętych infamią, gotowych posiekać każdego przypadkowo napotkanego chłopa; historie zabobonów, opowiadające o czarach, wiedźmach, worożychach, wąmpierzach i upirach. To wreszcie historie zajazdów, bezprawnych zajęć majątków, konfliktów narodowościowych. Komuda rozdaje wszystkim po równo, jego opowiadania są pozbawione jakiegokolwiek zacięcia ideologicznego, politycznego, społecznego. Autor po prostu konstatuje fakty, nie kokietuje czytelnika, podsuwa mu pod nos historię, mówiąc: popatrz, tak właśnie było. I to jest kolejna rzecz, którą można mu policzyć w poczet jego literackich zasług.

Tylko że cóż z tych zasług, skoro autorowi brak warsztatu, żeby pięknie opisać to, na czym się tak dobrze zna i co go w widoczny sposób fascynuje. Bo muszę przyznać z przykrością, że pan Komuda ma dość ciężkie pióro, a o prowadzonej przez niego narracji można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest piękna, potoczysta i wciągająca.

Krytykę tę czynię z zastrzeżeniem, że przeczytałam jedynie opowiadania, narracja może nieco lepiej prezentować się w powieściach Komudy, w których jest więcej miejsca na interesujące dygresje, plastyczne opisy i wycyzelowaną kreację bohaterów. Trudno jednak krótką formą usprawiedliwiać Opowieści z Dzikich Pól, które chwilami przypominają nieco opowiadanie tworzone na lekcję języka polskiego przez utalentowanego ucznia gimnazjum.

Do opisania opowieści autorstwa Komudy najlepiej pasuje przymiotnik płytkie. Tak właśnie, opowieści są płytkie, powierzchowne, ślizgające się jedynie po powierzchni. Niektóre z opisów wydają się być urwane w połowie albo pocięte przez jakiegoś zecera – służbistę, któremu zabrakło miejsca w arkuszu. Wszyscy główni bohaterowie są niemal identyczni, różni ich jedynie nazwisko i kolor podgolonej czupryny. Interesującym bohaterom drugoplanowym niemal w ogóle nie poświęca się uwagi, wprowadzając ich do fabuły chyba jedynie po to, by później porzucić w połowie drogi. Akcja porusza się do przodu skokowo, czasami jest zbyt zagęszczona, za to niczym nie umotywowana – autor chyba wyszedł z założenia, że nagłe fabularne zwroty sprawią, że czytelnik nie będzie szukał w jego opowiadaniach logiki. Wątki nadprzyrodzone są  wydumane, niektóre sprawiają wrażenie, że wymknęły się autorowi spod kontroli (prym wiedzie w tym względzie opowiadanie Veto).

Na osłodę zanotuję, że opowieści pana Komudy są napakowane wspaniałym słownictwem, które mnie, wytrwałej tropicielce takich smaczków wydaje się chwilami niebywale piękne (powiedzcie, gdzie ostatnio przeczytaliście lub usłyszeliście wyraz dzianet? No gdzie?)

Nie wiem czy polecać Opowieści z Dzikich Pól Jacka Komudy. Bo czy fakt, że czerpią pełnymi garściami z najbardziej interesujących wydarzeń opisanych w podręcznikach do historii Polski, ma być ich najważniejszą zaletą, zachęcającą do czytania?  

piątek, 15 marca 2013

Hitch, czyli reżyser w filmie


            
tytuł: Hitchcock
reżyser: Sacha Gervasi
data premiery: 2012r. 




.

Znacie pana Alfreda Hitchcocka? Z pewnością część z Was kojarzy go jako reżysera takich majstersztyków filmowych jak Okno na podwórze, Psychoza, Starsza pani znika i Rebeka; jako mistrza suspensu, który o aktorach miał powiedzieć per bydło; despotę i geniusza w jednym; człowieka, który bał się jajek i całe życie poszukiwał idealnej blondynki.
Takie mniej fakty o Hitchcocku funkcjonują w powszechnej świadomości. Tymczasem Sacha Gervasi postanowił opowiedzieć widzom jeden z epizodów z twórczej drogi Hitcha, mianowicie proces kręcenia jednego z jego najlepszych i najbardziej znanych filmów – Psychozy.


Film ujęty jest w klamrę sugerującą, że narratorem jest sam tytułowy bohater. Konstrukcja ta nawiązuje do bijącego rekordy popularności cyklu Alfred Hitchcock przedstawia. Składały się na niego krótkie nowelki filmowe, utrzymane w konwencji kryminalnej bądź kina grozy. Całość poprzedzona była Marszem żałobnym marionetek Gounoda wygrywanym na tle wyrysowanego profilu Hitchcocka. Następnie pojawiał się sam reżyser, który czynił odpowiednie wprowadzenie – z błyskiem w oku, z sarkastycznym, absolutnie niepodrabialnym humorem. Podobne wprowadzenie i zamknięcie pojawia się w filmie Gervasiego.

Film reklamowany jest jako historia kręcenia jednego z najbardziej znanych filmów Hitcha, tymczasem nie jest to historia kręcenia filmu, ale historia trudnego związku Almy i Alfreda Hitchcocków opowiedziana przez pryzmat jednego z wydarzeń w ich wspólnym, zawodowym życiu – poprzez proces kręcenia Psychozy właśnie.

Hitch i Alma przeżyli ze sobą ponad 50 lat i dochowali się jednej córki. Łączyły ich trudne relacje, głównie z powodu reżysera, który miał niemal obsesję na punkcie posągowych blondynek i takie właśnie blondynki wyszukiwał do swoich filmów, aby następnie uczynić z nich gwiazdy. Jego najsłynniejszymi ofiarami były Grace Kelly, Tippi Hedren, Kim Novak i Janet Leigh.
W filmie Gervasiego Alma i Alfred wydają się być parą, która nie może bez siebie żyć, ale jednocześnie rani się nawzajem wyjątkowo mocno. Alfred – bo ciągle żyje myślą o księżnej Grace (choć jego uczucie chyba do końca pozostało platoniczne); Alma -  bo przestaje żyć wyłącznie dla Hitcha i próbuje się realizować jako scenarzystka niezależna od męża.
Wydaje się, że ten ostatni aspekt ich związku jest kluczem do zrozumienia całego filmu. W jednej ze scen, podczas decydującej rozmowy dwójki głównych bohaterów, Alma daje mężowi do zrozumienia, że czuje się szczęśliwa, mogąc pracować na własny rachunek, z dala od planu, na którym Hitch kręci swój nowy film. W tym ujęciu Gervasi składa hołd Almie Reville, pokazując nieświadomym kinomanom, że Reville była matką sukcesu swojego męża – pisała scenariusze, uważnie oglądała materiały w montażowni, doradzała, krytykowała i pobudzała męża do twórczego wysiłku. O ile Hitch przy odbieraniu Oscara przyznał, że połowa statuetki powinna należeć do żony, o tyle dzisiaj Reville jest nieco zapomniana i rzadziej wspomina się o roli, jaką odegrała przy kręceniu 39 kroków i Aktu oskarżenia.

Anthony Hopkins i Helen Miren z pewnością nie spodobają się kinomanom poszukującym w Hitchcocku namiastki filmu dokumentalnego, przede wszystkim dlatego, że fizycznie są niepodobni do granych przez siebie bohaterów. Jednak kiedy spojrzeć na postać Hopkinsa obleczoną w ciemny garnitur, z charakterystycznie uniesionym podbródkiem, na chwilę można zapomnieć, że to nie sam Hitch pokazał się na ekranie.  

Hitchcock pozostaje także filmem o filmie, swoistym metafilmem, pokazującym to, co dzieje się za kulisami, w garderobie i na planie filmowym. Powstało kilka znakomitych obrazów przedstawiających ten bezwzględny światek, na czele z Wszystko o Ewie i Pięknym i złym. I chociaż wszystkie te filmy podejmują tę tematykę na nieco innych płaszczyznach,  żaden z nich nie ustrzegł się pewnego zgorzkniałego obrazowania. Nie uciekł od niego także Hitchcock, którego twórcy pokazali, że praca nad filmem nie jest nieustanną zabawą.

Psychoza jest filmem – legendą. O procesie jej kręcenia mówi się równie dużo, co o treści. Już ponad pięćdziesiąt lat powtarza się anegdoty o soczystych dyskusjach filmowców z komisją ds. cenzury i wątpliwościach związanych z pokazaniem na ekranie sedesu i kawałka nagiego ciała; o testach przeprowadzanych na Janet Leigh, mających sprawdzić jak straszna jest kukła pani Bates; o bieliźnie samej Janet; o żmudnym kręceniu sceny pod prysznicem; wreszcie o oryginalnej muzyce.
Sporo tych smaczków znalazło się na ekranie, a kulminacją jest świetnie nakręcona scena, w której Hitch obserwuje reakcje widowni na widok mordowanej w łazience boaterki.
            
Ci, którzy nie mają choć bladego pojęcia o tym, kim był sam Hitchcock, kim Janet Leigh i Grace Kelly (i jaką rolę ta ostatnia odegrała w życiu mistrza suspensu) którzy nie widzieli Psychozy i nie zdają sobie sprawy, jakie znaczenie miał ten film w filmografii Hitcha i w historii kina w ogóle, dużo stracą przy poznawaniu obrazu Gervasiego.  
             
A szkoda byłoby pominąć Hitchcocka, ponieważ całość jest naprawdę bardzo zgrabnie nakręconym dziełem, może nieco ślizgającym się po powierzchni faktów, ale ze wspaniałymi rolami Mirren i Hopkinsa, jeszcze lepszą muzyką i kilkoma naprawdę przednimi dialogami, broni się jako film biograficzny i jako kawał dobrego kina w ogóle. 

sobota, 2 marca 2013

Lituma w Andach, czyli esencja Peru




tytuł: Lituma w Andach
autor: Mario Vargas Llosa
tłumaczenie:Wojciech Charchalis
wydawnictwo: Znak 





Gdy hasłowo streszcza się poszczególne książki Mario Vargas Llosy, powieść Lituma w Andach nazywa się najbardziej andyjską ze wszystkich powieści tego pisarza. Dużo w tym racji.
Południe, cała przebogata i fascynująca kultura Peru, są obecne we wszystkich powieściach Llosy, często Peru jest autonomicznym bohaterem, a zawsze – barwnym tłem, które ubogaca akcję. Tym razem Peru i wszystko, co się za nim kryje, wychyla się z kart książki szczególnie mocno.
Andy są w powieści Llosy krainą wspaniałą, ale bardzo tajemniczą, mroczną i niebezpieczną. Nie jest ona znana nawet mieszkańcom Peru pochodzącym z innych rejonów kraju, ale autonomiczna i oryginalna. To kraina wypełniona pradawnymi wierzeniami o szamanach, wiedźmach, krwawych bogach i jeszcze krwawszych ofiarach im składanych; kraina starożytnych, nieznanych plemion; kraina zamkniętych w sobie, nieufnych ludzi; wreszcie kraina piękna, ale pięknem surowym, stale zagrożonym schodzącymi lawinami huaycas.
            
Powieść Lituma w Andach to historia tytułowego Litumy, który jest sierżantem policji na posterunku w chylącej się ku upadkowi, zapomnianej przez Boga i ludzi wioseczce na szczytach Andów. Do pomocy ma tylko wiernego sierżanta Tomasita, a wokół siebie atmosferę pełną niechęci i milczenia – jest obcy. Dodatkowe problemy sprawiają mu tajemnicze zniknięcia mieszkających w okolicy mężczyzn.
Jak to u Llosy, intryga kryminalna nie jest najważniejsza. Najważniejszy jest powolny, żmudny proces poszukiwania prawdy – prawdy nie o zniknięciach i morderstwach, ale o naturze ludzkiej, która jak to zwykle bywa, okazuje się zdecydowanie bardziej mroczna niż się na początku wydawało.
            
Trudno posądzić Llosę o sympatie lewicowe. Polityka jest w jego książkach obecna, czasami tylko w tle, ale zawsze w jakiś sposób determinuje losy bohaterów. W tym przypadku autor pozwala sobie na przedstawienie żywiołu buntowników, wyniszczającego nie tylko Andy, lecz także cały kraj. Organizują oni ludowe sądy, wymierzają kary wrogom systemu, jak sami mówią, walczą z przesądami, ciemnotą, zabobonem, starają się wyzwolić wszystkich ludzi spod dominacji panów i doprowadzić do powszechnej równości. Brzmi to pięknie, ale w praktyce naznaczone jest śmiercią wielu niewinnych ludzi. Czy oznacza to, że ideologia głoszona przez młodych buntowników jest do cna zła, a oni sami nie zasługują na łaskę? Czy poddali się oni uproszczeniom, a ich wina nie jest wówczas tak duża? Llosa chyba nie daje na to tak zupełnie jednoznacznej odpowiedzi, jedynie mimochodem konstatuje, że rewolucja niszczy, a nie buduje - dlatego sympatia czytelnika jego książki stoi po stronie starego porządku, a nie prymitywnych, zacietrzewionych terrucos. 
            
Llosa jest niezrównanym stylistą, najlepszym z żyjących i jednym z największych w literaturze w ogóle. Także w tej powieści bawi się charakterystyczną dla niego równoczesnością narracji, która pozwala nie tylko na skonstruowanie dynamiczniejszej akcji, lecz także bardziej wyrazistą kreację psychologiczną bohaterów.
Jednakże o tytułowym sierżancie Litumie wiemy niewiele – narrator skąpi informacji na jego temat, koncentrując się  na otaczających go bohaterach, którzy charakteryzują się poprzez opowiadane przez siebie opowieści.
Sierżant Lituma wydaje mi się postacią naprawdę fascynującą – pojawia się w kilku innych powieściach Llosy, ale wszędzie jest tak samo tajemniczy, nieco zamknięty w sobie, trochę cyniczny i milczący. Poza tym jest przeciętnym człowiekiem – nie ma żadnych wyjątkowych zdolności, a wyznawany przez niego system wartości czasami pozostaje nieco płynny. Ale może właśnie to jest w jego kreacji najlepsze?
            
Powieść Llosy, z tymże fascynującym bohaterem, piękną, wycyzelowaną narracją i niepodrabialnym klimatem Andów, zdecydowanie warta jest przeczytania.